Tłumaczenia to dość subiektywna rzecz, bo rzadko są czymś mechanicznym, a przeważnie są po prostu - interpretacją. Jeśli do tego dodać jeszcze SF, to sprawa się robi dwakroć trudniejsza, bowiem trzeba się bić z próbą przedstawienia realnego świata przyszłości z wyobrażeniem o nim poszczególnych odbiorców. Jeśli ktoś myśli o SF w sposób uświęcony, sugerując, że każdy nowy tech, pomieszczenie, czy zjawisko, będzie nazywane pięknymi, "pasującymi dziś" nazwami, to będzie czuł, że coś mu nie pasuje. Ale wystarczy przeczytać (czy nawet obejrzeć) nowoczesne kosmiczne SF typu Expanse, czy Altered Carbon, by zauważyć, że pojawiają się tam tony zgrubień, nieformalnych, "casualowych" nazw, zapożyczeń - odzwiercedlenia tego, co dzieje się z językiem. Zapewne 40 lat temu, ludzie z ówczesnego światka IT zapewne byliby zszokowani słysząc, że przenośne, kieszonkowe pamięci, zdolne do przetrzymywania ogromnych ilości danych, z zintegrowanym portem wejścia/wyjścia o wysokiej przepustowości, dzisiaj casualowo nazywa się w Polsce "pędrakami".
Na moje, tłumaczenia nie były BŁĘDAMI: tłumacza, korekty. Były konsekwencją pewnych decyzji, podejścia do sprawy, wybrania "filozofii" opowiadania o czymś, czego nie ma. To podejście nie spotkało się z przychylnością części z Was, więc wydawca postanowił zareagować - ostatecznie przecież chce, żeby produkt podobał się jego klientom. Można dyskutować, czy jakieś "konsultacje społeczne" z odpowiednim wyprzedzeniem, ułatwiłyby tę drogę. Może jednak wydawca wcale nie chciał ułatwień - może po prostu podobała się "mu" (jako sumie ludzi odpowiedzialnych/mających kontakt z tłumaczeniem) wersja poprzednia.
Konsumowanie rzeczy w języku pierwotnym ma tę zaletę, że tłumaczenia/interpretacji dokonuje się w głowie i po swojemu. Dzięki temu końcowy efekt zawsze nas zadowoli, bo któż przetłumaczy "pod nas" lepiej, niż my sami. Warto o tym pamiętać, szczególnie jeśli rzecz dotyczy jakiegoś newralgicznego produktu/świata, gdzie bardzo zależy nam na spójności i "wierności".