Czuję się nie tylko zwycięzcą, ale też moralnym zwycięzcą - jako jedyny atakowany byłem przez wszystkich graczy, sam niewiele atakując i nigdy pierwszym
Gra, poprzez inną mapę oraz dodatek dający bonusy za bycie w 4 regionach jest wyraźnie inna od Szoguna. Mało miejsc jest, w których można się czuć w miarę pewnie i dużo więcej zależy od sojuszy. W połączeniu z małą liczbą armii (po pierwszym roku przeraziłem się odkrywszy, że wszystkie mam na planszy a na moje prowincje czychają wilki!), oznacza to, że zawsze gdzieś będziemy odsłonięci, jest więcej potencjalnych celów ataku i od ich wyboru w dużej mierze zależy ostateczny wynik.
Ja, jako weteran Szoguna preferuję jednak jego gdyż daje większe możliwości odgadywania ruchów przeciwników - bez trafnych przewidywań ich planów nie ma szans na zwycięstwo w doświadczonym gronie. Jest bardziej grą w manewrowanie jak się ustawić, by nie być dobrym celem ataku, i zarządzanie akcjami, a mniej polityczną. Jeśli stosuje się wariant domowy wyboru z 3, nie 2 odkrytych prowincji na początku, każdy ma również bardziej zbliżone pod względem obronności pozycje startowe (oczywiście, o ile nikt nie popełnił większego błędu, pozwalając np. rozpanoszyć się komuś samotnie w regionie). Mam wrażenie, że przez to, że właśnie dużo trudniej się zbunkrować w Wallensteinie, szczęście w dociągu landów na początku ma większe znaczenie. Oczywiście, mówię to z perspektywy kilkudzisięciu partii Szoguna i jednej Wallensteina, więc opinie mogą się różnić w zależności od doświadczenia, nie tylko preferencji. Dodam, że byłem odosobniony w swoim zdaniu w naszej partii.
Mam nadzieję na rewanż z dodatkiem - dworem cesarza.
Następnie Helvetia potwierdziła swoją wielkość - wiele strategii i kombinowania w godzinę i piętnaście minut. Tylko Książęta Florencji mogą się pod tym względem z nią równać. Mam wrażenie, że wszystkie negatywne opinie o grze wynikały ze zmęczenia oraz gry na złych zasadach w wielu miejscach, powszechnej do niedawna w Warszawie.