Też z początku popełniałem błąd proponując "zielonym" ludziom duże, ambitne gry - po prostu oceniałem przez swój pryzmat i sądziłem że skoro mnie to pociąga, to może innych też. Kupiłem jedną, drugą dużą grę i chciałem przekonać do nich znajomych "niegrających". Jak można się spodziewać, była to kompletna porażka - nie zliczę nawet ile razy zwijałem gry w połowie, bądź woziłem kompletnie na darmo (fajne wstrzymanie koni przy nowym hobby, prawda? Normalnie frustrujące
). Tak więc najpierw była maks lipa, ale po jakimś czasie dotarło do mnie iż problem nie leżał wcale w grach, tylko w ludziach. Niestety, obecnie ogromna ilość osób jest po prostu zbyt leniwa (bądź zwyczajnie tępa), żeby ogarnąć tytuły Ameri dużego kalibru - niebagatelne znaczenie ma też potrzeba przynajmniej podstawowej znajomości j. angielskiego. Niestety, często sam już fakt, że trzeba 15 minut słuchać zasad ze zrozumieniem stanowi dla niektórych wyzwanie nie do przejścia. A potem co jeszcze, czytanie kart po angielsku i podejmowanie decyzji? 3-4 godziny grania? Cóż, to zdecydowanie zbyt wiele. Spotkałem się nawet kiedyś z durnym pytaniem "to serio, ludzie grają w te rzeczy? A po co?"
No ale nie zraziłem się, tylko zacząłem kupować prostsze, imprezowe gry typu Jenga i Jungle speed, natomiast kolumbryn nie sprzedawałem - te kurzyły się na półce, czekając na lepsze czasy. A te w końcu nadeszły, jak tylko znalazłem odpowiednich ludzi, a mianowicie znajomych konsolowych graczy. I co? I oczywiście efekt był zgoła odwrotny niż przy ludziach "niegrających" - mimo że moja konsolowa ekipa grała głównie w Tekkena, Soul Calibur i inne mordoklepki, to po rozłożeniu Warrior Knights czy Starcrafta nie mieli najmniejszych problemów z zasadami, szybko łapali i prawie każdy był wymagającym przeciwnikiem - bardzo szybko okazało się więc, ze taki growy "background" naprawdę pomaga! Podobnie miałem ostatnio z kumplem pecetowcem, który kiedyś trochę grał w RPG'i - tu też zacząłem od razu z grubej rury, a kiedy raz potem na większej imprezie wyciągnąłem jakieś euro, to tym razem usłyszałem "po co marnować czas na takie g... skoro moglibyśmy grać w Warriora?". Tak więc jeśli szukasz kogoś do gry w duże amerykany, to sugerowałbym ludzi otrzaskanych w tematyce, a nie "normalsów". Tym można zaproponować pędzące żółwiki, fasolki, albo inne tego typu bzdury - nadadzą się dla nich w sam raz, tylko po co samemu tak się męczyć
Tak więc moim zdaniem trzeba zdecydowanie dostosowywać gry do gustów oraz mentalnych możliwości współgraczy - nigdy do swoich, bo i tak nic z tego nie będzie. Z niekumatymi zawsze można grać w popierdółki, a gry dużego kalibru zarezerwować dla kogoś kto to je doceni i przede wszystkim zada sobie w ogóle trud zrozumienia o co chodzi. Jest też oczywiście metoda edukacyjna, mianowicie zacząć od rzeczy prostych i przyjemnych, a potem stopniowo wprowadzać te bardziej ambitne (niestety, nie z każdym to się sprawdza, gdyż niektórzy nie są w stanie przekroczyć pewnego pułapu).
Natomiast rewelacyjnym przykładem edukacji planszówkowej jest moja narzeczona: zaczynaliśmy od badziewi typu carcasonne i zaginione miasta, chociaż tu akurat nie z powodu cienkiego trybienia (kobieta skończyła prawo), ale raczej barier tematycznych. Po prostu klimaty fantasy / sci-fi, czy też wojenne kompletnie do niej nie przemawiały. No ale nigdzie mi się nie spieszyło, tak więc drążyłem temat powoli. Następnym etapem były nieco bardziej rozbudowane karcianki typu Blue Moon czy Minotaur Lords, potem zaczęły się przygodówki (m.in. Arkham Horror, który - jako fance horroru - bardzo przypadł jej do gustu), aż w końcu nastąpił moment przełomowy, a mianowicie memoir 44. Ta gra przełamała "tematyczną" barierę i od tego momentu rzadko zdarza się, żeby moja luba odmówiła gry w jakąś grę ze względu na temat - tak więc mimo że tematyka wojenna nigdy jej specjalnie nie wciągała (a wręcz była względem jej na "nie") to jakiś czas później roznosiła mnie w Tide of Iron aż miło, a dzisiaj sama co rusz proponuje chociażby Horus Heresy (tytuł, zgodzicie się chyba, wyjątkowo mało kobiecy). Co prawda cały proces trwał dobrych kilka lat (jakieś 5-6
) , ale dzięki wytrwałości wyszkoliłem sobie przez ten czas rewelacyjnego współgracza, z którym obecnie mogę grać praktycznie we wszystko (Starcraft? Proszę bardzo. Horus? Jasne, chcę być zdrajcą. Mansions of Madness? Oh, yes!).
I teraz, o ironio, to właśnie Jenga i Jungle Speed się kurzą gdzieś w szafie, Filary Ziemii i inne euro-badziewia sprzedałem, a regularnie gram w to w co od samego początku chciałem grać
Tak więc uważam że jeśli ktoś ma smaka na coś z przytupem, ale napotyka na mur, to zwyczajnie trzeba zmienić, lub wyszkolić sobie graczy. Oczywiście wymaga to czasu i wysiłku, no ale jeśli nie ma zaparcia do pracy u podstaw, to przecież zawsze jeszcze są żółwiki i fasolki - the choice is yours