Nie, właśnie nie mieści się. Ja mówiłem o designerach gier, a nie o "pracy nad grami". Bo nad grami, poza autorami "pracuje" też szereg developerów gier i co-designerów (jak chociażby niektórzy w Portalu). Czyli: praca w wydawnictwie, to nie jest moja definicja designera.
Ignacy Trzewiczek to jest teraz głównie wydawcą, nie designerem. Ponieważ nie mamy wglądu w rozkład jego przychodów, myślę, że bezpiecznie można założyć, że to przychody z wydawnictwa dominują (zresztą, u niego to się zapewne wszystko przeplata).
O Filipie Miłuńskim wiem niewiele, poza tym, że stworzył CV. Choć gra zdobyła pewną popularność (ja w sumie nawet lubię), obstawiam, że wora dukatów za to nie dostał
Karol Madaj pracuje w IPN, nie wiadomo w jakim wymiarze "tworzenie gier" to jego codzienna praca. Z wywiadów wynika, że gry to po prostu część z jego zajęć.
Tzn. o co mi chodzi: jeśli ktoś znajdzie jakieś faktyczne dowody kontrujące - super, fajnie. Bez wgłębiania się, bo zresztą nie chcemy tu chyba grzebać w prywatnych życiorysach i portfelach. Ale to wciąż są drobne wyjątki. Gdy rozmawiałem z Bruno Cathalą, autorem przecież niezłych hiciorów, powiedział mi, że nie ma szans na utrzymanie się tylko z royalties za gry. Dlatego często pracuje z różnymi wydawnictwami jako developer i pomaga przy innych grach, w innym charakterze. Więc skoro taki wymiatacz nie ma zagwarantowanej przyszłości (skonfrotujmy z: znanymi aktorami, reżyserami, autorami dobrze sprzedających się czytadeł), to kto ma? I to właśnie definiuje "wielkość rynku". W Polsce mówi się o sukcesie, gdy sprzeda się 1k+ pudełek. Po przemnożeniu sobie przez średnią cenę pudła (dajmy na to, 100 pln) i odjęciu kosztów produkcji (dajmy na to: 50 pln), można sobie ocenić, ile z tego dostaje designer... Zresztą, Ignacy potwierdza to w swojej nowej książce, w bodaj pierwszych paru akapitach.