Jako, że Moa stała się, dość niespodziewanie, moją grą grudnia 2020 i obiecałem w wątku, że skrobnę kilka słów o niej – niniejszym dopełniam obietnicy.
Mam już za sobą 11 rozegranych partii w to intrygujące area majority i to w różnych składach osobowych. Niby nie jest to porywająca liczba, ale na tyle duża, że mogę już wyciągnąć jakieś solidne wnioski. Nie będę długo się rozpisywał o wielu licznych zaletach gry Martina Wallace’a, bo napisałbym pean pochwalny, który mógłby przytłumić zdrowy rozsądek, a nie chce odpowiadać za nieudany zakup w ciemno.
Napiszę tylko, że gra mi się bardzo, ale to bardzo podoba i ląduje w mojej prywatnej topce gier MW.
Skupię się więc na tym, dlaczego gra może się
nie podobać, lub odrzucać potencjalnych „użytkowników”.
Tom Vasel w swojej recenzji, dosyć niepochlebnej, narzekał na losowość i na to, że gra nieustannie nas ogranicza. Dopiero pod koniec swojego wywodu wspominał, że jego głównym zarzutem jest to, że w pewnym momencie nie ma co robić i wszyscy gracze pasują. No więc... Zdecydowanie nie zrozumiał na czym gra polega, a poza tym – ominął kilka
mega istotnych mikro zasad, które wypaczyły mu, w stopniu dość znacznym, rozgrywkę. W tej grze zawsze jest co robić i tylko ktoś, kto gra skrajnie nierozsądnie, może nie mieć nic do zrobienia w swoim ruchu. Więcej – pasowanie w kluczowych momentach jest częścią sprytnego grania, które wpływa na nasz wynik. Zrozumiałem też, że Tomek V zagrał może
raz, góra dwa razy i nie usiłował gry rozgryźć. Nie zrozumiał przez to, że
każda partia w Moa wygląda inaczej. Czasami karty najeźdźców układają się w taki sposób, że cała plansza jest nasza, a czasami – walczymy o malutki skrawek poletka i gros punktów otrzymujemy z walki i sprzedaży ziem. Zadaniem graczy jest przewidywanie każdego rozwoju sytuacji, ostrożne granie i właściwe reagowanie. Bo rzeczywiście – jeżeli ktoś grę nie wytłumaczy dostatecznie dokładnie – to można odnieść wrażenie, że gra jest bardzo losowa. Tymczasem, to my mamy na tą losowość duży wpływ. To od naszych decyzji będzie zależał ostateczny wynik. I po jednej partii trudno dostrzec, jak dobrze mechanicznie jest to naoliwiona maszyna.
Jak w większości gier Wallace’a mamy tu do czynienia z grą napędzaną kartami. Mega ważne jest więc zarządzanie ręką, przewidywanie ruchów przeciwników, ocena ryzyka, a przede wszystkim –
timing zagrań. Choć gra, przez cukierkową oprawę, wydaje się być rodzinnym tytułem, to w rzeczywistości nie do końca tak jest. Nie da się tu grać na pałę. Gra bardzo premiuje rozważne granie i brak popełniania błędów. I choć chronicznie nie znoszę mechaniki push your luck, to w tym tytule jakoś to działa, bo podejmowanie ryzyka też jest elementem ciekawych decyzji.
Dlaczego Moa więc może odrzucać? Z bardzo prostego powodu – w tej grze
nie możemy robić wszystkiego
co chcemy i KIEDY chcemy. Ograniczają nas nie tylko karty najeźdźców (kolonistów), ale przede wszystkim karty terenów. Dodatkowo - jeżeli gracze nie zakładają najgorszego scenariusza (czyli najazdu kolonistów na kontrolowane przez nich ziemie) i nie dozbroją się na tą ewentualność, to częstokroć utrata terenu powoduje wyłącznie frustrację.
Tom Vasel narzekał też na... Losowość otrzymanych kart. No więc po pierwsze – z kartami zawsze jest co robić. A po drugie – możemy kupować żetony, które dobierają nam karty i skutecznie filtrują naszą rękę. Serio, podczas tych 11 rozgrywek może raz, w jednym ruchu, miałem taką sytuację, że rzeczywiście urwało mi (cztery) punkty przez nie dobranie właściwej karty. Z drugiej strony... Mogłem to przewidzieć.
Reasumując – chylę czoła przed kolejnym lżejszym tytułem MW. To bardzo interesujący design. Gra, która jest pełna nieoczywistej interakcji, ciekawych decyzji i trudnych dylematów. Dodatkowo – w dość lekki sposób pokazuje
bardzo ciężki temat. Kolonializm, wraz z całym złem które wyrządził, wcale nie był tak kolorowy, a już na pewno nie tak łagodny, jak niektórzy usiłują go dziś obecnie wybielić. Zawsze wiązał się z dramatem. A jeżeli dołożymy do tego fakt, że ptaki Moa zostały całkowicie wytrzebione, pozostaje nam w ustach jedynie gorycz.
Nie wiem, czy Moa nie powinna zostać wydana w tej cięższej odsłonie, pokazując – zamiast wesołych ptaszków – prawdziwy dramat kolonializmu. Może do części osób bardziej trafiłby tak dosadny przekaz? Z drugiej strony... Może i lepiej, że jest tak lekko, bo skupiamy się na samej rozgrywce, a nie na dołująco ciężkim temacie.
Polecam Moa, ale z wielkim zastrzeżeniem – to nie jest gra dla każdego. I podejrzewam, że więcej będzie miała przeciwników, niż zwolenników.
Na koniec kilka zdjęć z moich potyczek (z góry przepraszam za słabą jakość, ale było ciemno, a ja mam słabą komórkę):