To, że nie ma nowej fabuły na kartach przy kolejnych podejściach, nie znaczy, że nie ma storytellingu. Myśmy sobie zawsze lubili wyobrażać jak to wygląda. Trzeci skok, znów jesteśmy pacjentami szpitala psychiatrycznego. Sanitariusze w zdziwieniu oglądają, jak niezdolny do niczego od trzech lat starzec wstaje z krzesła i chodząc od szafki do szafki zbiera z zapałem konkretnie wybrane przedmioty. Z gabinetu doktora wychodzi z nikczemnym uśmiechem kolejny pacjent, który właśnie udzielił idealnych odpowiedzi w kwestionariuszu i nie ląduje ponownie w izolatce. W rogu najstarszy pacjent zadaje innym pacjentom i sanitariuszom zagadki, których nikt nie umie rozwiązać. Nikt poza szesnastoletnią schizofreniczką, która śmiało podchodzi i wyrzuca z siebie spokojnym głosem poprawne rozwiązania na wszystkie zagadki, zbiera przyrzeczoną w nagrodzie za ich rozwiązanie książkę i nim ktokolwiek z zebranych się zorientuje, co się właśnie wydarzyło, odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoju...
Stwierdziliśmy nawet, że Sherlock Holmes na pewno był przejęty przez agenta i w ten sposób bez pudła rozwiązywał wszystkie sprawy w krótkim czasie i prosto do celu
Powtórki potrafiły być męczące fizycznie - rozkładanie, składanie, wyciąganie nowego pomieszczenia - ale nadal sprawiały frajdę. Każdy mógł sobie pójść na kartę, której jeszcze nie widział, sprawdzić co się stanie jak to czy tamto zrobimy inaczej lub spróbować w końcu zdobyć ten przedmiot, którego nigdy wcześniej nie mieliśmy.
W drugiej serii nawet trochę mi tego brakuje. Nie ma tego stresu, gdy czas się kończy i trzeba podomykać jak najwięcej rzeczy przed kolejnym skokiem.