"Marvel United" oficjalnie stało się moją ulubioną grą kooperacyjną. Powodów jest co najmniej cztery:

Setup (i składanie) trwa dosłownie chwilę.

Rozgrywka rzadko przekracza 30 minut.

Modularność — każde z ponad 40 pudełek można dowolnie łączyć. Mogę wziąć łotra z dodatku A, bohaterów z B i C, a lokacje z D.

I najważniejsze: przy tak banalnej mechanice, każda walka z łotrem to zupełnie inne doświadczenie.
Kilka przykładów:
Sabretooth rozdaje znaczniki „polowania”, a cała jego mechanika koncentruje się na atakowaniu tylko gracza, który je posiada.
Juggernaut biega po planszy, raniąc każdego, kto stanie mu na drodze.
Ultron zalewa planszę swoimi klonami — jeśli zrobi się zbyt tłoczno, przegrywamy.
A Immortus? Tego nawet nie da się zabić. Trzeba znaleźć inny sposób.
Każdy łotr to inna łamigłówka. To, co działało wcześniej, nagle przestaje mieć sens przy kolejnym przeciwniku. Jako osoba, która sama projektuje gry planszowe, jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak przy tak prostych zasadach udało się autorom wycisnąć tyle kreatywności i różnorodności.
Mam trzy pudełka i lecą do mnie kolejne trzy
