Spoiler:
Piotr Stankiewicz napisał:
Rynek gier planszowych w Polsce odnotowuje według badań co roku wzrost rzędu kilkunastu procent. To sporo, nawet w kontekście mizernych jego początków u progu pierwszej dekady XXI wieku. Konsekwencje tej rosnącej wartości są zauważalne gołym okiem: ukazuje się coraz więcej nowych tytułów, poszerza się baza klientów, a wydawcy się profesjonalizują, inwestując coraz więcej w promocję i jakość kolejnych produkcji. Wreszcie, co szczególnie mnie cieszy, po latach gry planszowe przestały być pariasem w ofercie dużych dystrybutorów i hurtowni. To liczący się udział w obrotach, którego nie warto lekceważyć. Zwłaszcza, że może być jeszcze większy, jeśli obecna tendencja się utrzyma. Jak widać same plusy. Cytując jednak Ryszarda Ochódzkiego: Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów!
Wraz z poszerzającą się grupą potencjalnych klientów i punktów sprzedaży, coraz częściej zdarza się, że krzyżują się drogi wydawców gier planszowych oraz wydawców książek. I nie ma w tym nic dziwnego, w końcu to i to stanowi działalność wydawniczą, podobny jest też profil klienta i model biznesowy. Skłania to jednak do pewnej niepokojącej refleksji. Skoro w planszówkach jest tak dobrze, to dlaczego w książkach jest tak źle? Dla tych, którzy mają Internet od wczoraj – branża książkowa od kilku lat przeżywa głęboki kryzys związany ze spadkiem czytelnictwa i średnich nakładów. Bardzo możliwe, że już za jakiś czas będziemy mieli do czynienia z analogicznym trendem w przypadku gier planszowych. Dlaczego? Potencjalnych przyczyn jest kilka. Można niestety zaobserwować powielanie błędów, czy też grzechów, które od dawna były bolączką rynku wydawniczego. Spróbuję się teraz skupić tylko na jednym elemencie – nadprodukcji.
Mówiąc krótko, gier jest po prostu za dużo. Nie obiektywnie za dużo, tylko za dużo w stosunku do potencjalnych nabywców. Używając mądrych słów – podaż przewyższa popyt. Zaraz, zaraz, ktoś powie. Przed chwilą była mowa o rosnącym stale rynku. To prawda, ale wydawców przybywa jeszcze szybciej. Dlaczego tak się dzieje? Wydawcy to nie adwokaci lub notariusze, którzy zazdrośnie strzegą dostępu do zawodu ludziom gorzej ustosunkowanym albo po prostu głupszym. Wydawcą może zostać teoretycznie każdy, a tak zwany próg wejścia jest relatywnie niski w porównaniu z wieloma innymi rodzajami działalności. Czasem jeszcze dochodzi wątek „robienia tego, co się kocha”… i tragedia gotowa. „Ktoś” ma trochę pieniędzy po babci albo wziął kredyt studencki. „Ktoś” kocha gry planszowe i uznał, że wie o nich dostatecznie dużo. Poczynił również założenie, że wydawanie nie może być trudne, skoro robią to goście w gruncie rzeczy tacy jak on. Wydaje jedną grę, czasem nawet dobrą. Potem jest trudniej, bo trzeba ją sprzedać. Pół biedy, jeśli ma pieniądze na kolejne tytuły. Gorzej, gdy liczy, że pieniędzmi z tej gry zapłaci za produkcję następnych. Jedna gra to niby żadna oferta wydawnicza, ale jednak.
Ilu jest na ten moment wydawców gier planszowych w Polsce? Czterdziestu? Może trochę więcej. Spokojnie, będzie więcej. W kraju, w którym prawie nikt nie czyta i nie kupuje książek, wydawców tychże jest kilkuset. Planszówki dopiero równają więc do ustalonych wzorców. Firmy o ugruntowanej pozycji na rynku gier planszowych też nie są święte. Wydają na potęgę, często bez pardonu kopiując bardziej lub mniej udolnie produkty konkurencji. PRL jest w modzie? Jedziemy. Gry o pociągach się sprzedają? Hajda! Nie o pociągach? Acha, o kolejkach? Też spoko.
Klientom brakuje czasu, żeby to wszystko śledzić, nie wspominając już nawet o pieniądzach, żeby kupować. Sklepy nie mają półek z gumy, więc skupiają się na najlepiej rotujących tytułach, co skądinąd zrozumiałe. To z kolei skazuje część oferty na niebyt. I w ten sposób wracamy do spektakularnie rozwijającego się rynku. Niestety, od zasady Vilfredo Pareto nie ma ucieczki – 80% wartości całego obrotu grami planszowymi w Polsce robi 20% tytułów. Jeśli ktoś nie wierzy, polecam prześledzenie wstecz różnych zestawień typu „bestsellery miesiąca”. Niewiele tam zmian. Reszta zaś to ledwie aspirujący plankton.
A na koniec apel. Niech „Ktoś” zrobi o tym grę planszową. Może inny „Ktoś” w to zagra i zrozumie, co jest atutem, zanim zostanie kolejnym wydawcą.
Rynek gier planszowych w Polsce odnotowuje według badań co roku wzrost rzędu kilkunastu procent. To sporo, nawet w kontekście mizernych jego początków u progu pierwszej dekady XXI wieku. Konsekwencje tej rosnącej wartości są zauważalne gołym okiem: ukazuje się coraz więcej nowych tytułów, poszerza się baza klientów, a wydawcy się profesjonalizują, inwestując coraz więcej w promocję i jakość kolejnych produkcji. Wreszcie, co szczególnie mnie cieszy, po latach gry planszowe przestały być pariasem w ofercie dużych dystrybutorów i hurtowni. To liczący się udział w obrotach, którego nie warto lekceważyć. Zwłaszcza, że może być jeszcze większy, jeśli obecna tendencja się utrzyma. Jak widać same plusy. Cytując jednak Ryszarda Ochódzkiego: Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów!
Wraz z poszerzającą się grupą potencjalnych klientów i punktów sprzedaży, coraz częściej zdarza się, że krzyżują się drogi wydawców gier planszowych oraz wydawców książek. I nie ma w tym nic dziwnego, w końcu to i to stanowi działalność wydawniczą, podobny jest też profil klienta i model biznesowy. Skłania to jednak do pewnej niepokojącej refleksji. Skoro w planszówkach jest tak dobrze, to dlaczego w książkach jest tak źle? Dla tych, którzy mają Internet od wczoraj – branża książkowa od kilku lat przeżywa głęboki kryzys związany ze spadkiem czytelnictwa i średnich nakładów. Bardzo możliwe, że już za jakiś czas będziemy mieli do czynienia z analogicznym trendem w przypadku gier planszowych. Dlaczego? Potencjalnych przyczyn jest kilka. Można niestety zaobserwować powielanie błędów, czy też grzechów, które od dawna były bolączką rynku wydawniczego. Spróbuję się teraz skupić tylko na jednym elemencie – nadprodukcji.
Mówiąc krótko, gier jest po prostu za dużo. Nie obiektywnie za dużo, tylko za dużo w stosunku do potencjalnych nabywców. Używając mądrych słów – podaż przewyższa popyt. Zaraz, zaraz, ktoś powie. Przed chwilą była mowa o rosnącym stale rynku. To prawda, ale wydawców przybywa jeszcze szybciej. Dlaczego tak się dzieje? Wydawcy to nie adwokaci lub notariusze, którzy zazdrośnie strzegą dostępu do zawodu ludziom gorzej ustosunkowanym albo po prostu głupszym. Wydawcą może zostać teoretycznie każdy, a tak zwany próg wejścia jest relatywnie niski w porównaniu z wieloma innymi rodzajami działalności. Czasem jeszcze dochodzi wątek „robienia tego, co się kocha”… i tragedia gotowa. „Ktoś” ma trochę pieniędzy po babci albo wziął kredyt studencki. „Ktoś” kocha gry planszowe i uznał, że wie o nich dostatecznie dużo. Poczynił również założenie, że wydawanie nie może być trudne, skoro robią to goście w gruncie rzeczy tacy jak on. Wydaje jedną grę, czasem nawet dobrą. Potem jest trudniej, bo trzeba ją sprzedać. Pół biedy, jeśli ma pieniądze na kolejne tytuły. Gorzej, gdy liczy, że pieniędzmi z tej gry zapłaci za produkcję następnych. Jedna gra to niby żadna oferta wydawnicza, ale jednak.
Ilu jest na ten moment wydawców gier planszowych w Polsce? Czterdziestu? Może trochę więcej. Spokojnie, będzie więcej. W kraju, w którym prawie nikt nie czyta i nie kupuje książek, wydawców tychże jest kilkuset. Planszówki dopiero równają więc do ustalonych wzorców. Firmy o ugruntowanej pozycji na rynku gier planszowych też nie są święte. Wydają na potęgę, często bez pardonu kopiując bardziej lub mniej udolnie produkty konkurencji. PRL jest w modzie? Jedziemy. Gry o pociągach się sprzedają? Hajda! Nie o pociągach? Acha, o kolejkach? Też spoko.
Klientom brakuje czasu, żeby to wszystko śledzić, nie wspominając już nawet o pieniądzach, żeby kupować. Sklepy nie mają półek z gumy, więc skupiają się na najlepiej rotujących tytułach, co skądinąd zrozumiałe. To z kolei skazuje część oferty na niebyt. I w ten sposób wracamy do spektakularnie rozwijającego się rynku. Niestety, od zasady Vilfredo Pareto nie ma ucieczki – 80% wartości całego obrotu grami planszowymi w Polsce robi 20% tytułów. Jeśli ktoś nie wierzy, polecam prześledzenie wstecz różnych zestawień typu „bestsellery miesiąca”. Niewiele tam zmian. Reszta zaś to ledwie aspirujący plankton.
A na koniec apel. Niech „Ktoś” zrobi o tym grę planszową. Może inny „Ktoś” w to zagra i zrozumie, co jest atutem, zanim zostanie kolejnym wydawcą.