Nie chciałbym tu wchodzić w maliny "sąsiedniego" niejako tematu - tj. czy gry na wspieraczkach mają się dobrze grać czy mają dobrze wyglądać - ale mam inną zagwozdkę.
Czy przypadkiem gry nie są w tej chwili obliczane na to, by cieszyły 3-4 razy i ustępowały miejsca innym? Czy może my konsumujemy ich tyle, że zatrzymanie się na 20-40 partii przy nowości po prostu nie wchodzi w grę?
Czytam dużo wypowiedzi w stylu "kupiłem Oathsworn, super fajna gra, ale nie dokończyłem kampanii, bo mnie znudziła", "niestety po trzech grach trafiła na półkę do sprzedaży", "fajna, ale będzie na najbliższy mathandel" i myślę sobie, że żywotność gier - zarówno na sklepowych półkach, jak i w kolekcjach - jest coraz niższa. Owszem, powstają gry wybitne, ale jest ich naprawdę niewiele w stosunku do gier hypowanych, sprzedawanych w atmosferze gorączkowego FOMO czy oferowanych od razu z pakietem dodatków, które mają grę naprawiać/uzupełniać, gwarantując jej dłuższą żywotność ponad to, co oferuje w podstawowym pudełku (np. Wiedźmin: Stary Świat).
Nie chcę tu wyjść na dziadersa - że fajne gry to były do 2005 r. - ale faktycznie trudno mi stwierdzić, ile "evergreenów" powstaje każdego roku, mimo intensywnego pompowania wielu tytułów w social mediach.
Czy zmienia się sposób obcowania z grami, na bardziej fast foodowy, a rynek tylko na to odpowiada, czy może faktycznie część wydawców stawia na gry nieco mniej przetestowane i dopracowane, ale robiące mocne wrażenie graficzne i komponentowe, które skusi do zakupu, a potem to już nieważne, co się z grą dzieje?