Przez długi czas miałem specyficzny problem z Marvel Champions. Generalnie w grach lekkich i/lub przygodowych nie jestem fanem sytuacji w której wiem czego się spodziewać. Przykładowo w takim Unmatched (pojedynek 1 na 1, gdzie każda postać ma swój przygotowany deck 30 kart) jak tylko czuję, że zaczynam dokładnie zapamiętywać co dana postać posiada, to odkładam ją do pudełka. Czyli tak max trzy partię mogę zagrać, później już musze sięgnąć po nową. A szczególnie nie lubię jeśli wiem co miał przeciwnik, co zeszło i sobie liczę szanse na to, że coś konkretnego dociągnął.
I to zawsze był mój problem z MC, bo tutaj stałem nieco na rozdrożu. Z jednej strony chciałbym przygotować efektywną talię, ale z drugiej strony nie da się zbudować efektywnej talii jeśli się nie wie z czym przyjdzie się zmierzyć. Ale myśl o przeglądaniu talii villaina przed partią mnie skutecznie zniechęcała do grania.
Dodatkowo taka niewiedza potrafi być strasznie wkurzająca. Przykładowo niedawno grałem przeciwko Ultronowi. Na luzie zmierzam ku wygranej, więc już robie sobie speedrun. Wchodzi trzeci main scheme, a tam info, że nie da się ściągać z niego zagrożenia. Pechowa karta sprawiajaca, że ultron dorzucił tam z miejsca 4 threaty i mając w ręku mnóstwo kart ściągające threaty nie byłem w stanie nic zrobić. A wystarczyłaby wiedza co jest na ostatnim main schemie i rundę wcześniej zdjąłbym sporo żetonów zagrożenia z wcześniejszego schematu i nie byłoby problemu z wygraną.
Doszedłem do tego, że jedyną pasującą mi formą rozgrywki solo to przygotowanie sobie talii, zagranie jednej gry, a później przynajmniej dwóch kolejnych - opartych o dokładnie taką samą talię spotkań. Pomiedzy grami oczywiscie modyfikuję swoją talię, dzięki czemu z każdą kolejną partią jest coraz lepiej przygotowana na talię złoczyńcy. Natomiast jak już kończę grać danego dnia to villain jest odkładany do pudełka i już go przez jakiś czas nie wyciągam. Ot, taki kompromis. Na jedną partię teraz nie chce mi się siadać do gry.
Co też wymusza na mnie grę w true solo, bo poświecenie czasu na trzy partie na dwóch bohaterów, z poprawianiem talii pomiędzy kolejnymi rozgrywkami, nie wchodzi w grę. Zeszłoby tego pewnie z pięć godzin.
A, cały ten powyższy wywód dotyczy jedynie rozgrywek solo. Jeśli gram sobie z kimś jeszcze to już nie mam
W ogóle taka ciekawostka - siedzę sobie ostatnio dość regularnie u siostry, z racji tego, że opiekuję się jej chorym psem - w momentach jak jej nie ma. U siebie mam w co grać, więc zawiozłem sobie do niej trochę kart MC upchniętych w plecaku. No i stwierdziłem, że potrzebuję jakiegoś cięższego villaina, wiec ostatnio spakowałem sobie... Absorbing Mana xD
Nie wiem z kim go pomyliłem, zdaje się, że z Zolą. A tu zonk, po 5 turach zostały mu 3 punkty życia na ostatniej formie, Ant-man miał kilka ładnych kart wystawionych, w pełni zdrowy.
Teraz z innej beczki: robicie jakiś home rule aby karty Nemesis częściej pojawiały się w grze? W rozgrywce true solo najczęściej nie pojawia się nic. Bo albo karta nie zdąży wyjść, albo wyjdzie jako boost i umiejetność przepada. Albo nawet jeśli się pojawia to na koniec gry i w sumie mało mnie obchodzi, że sie mój minion i mój scheme pojawił, a co dopiero reszta wtasowanych kart.
Inna sprawa, że dla posiadanych przeze mnie postaci ten minion i ten scheme jest tak generyczny, że właściwie co za różnica. Nie podoba mi się ten aspekt tej gry.
Mr_Fisq pisze: ↑09 sie 2023, 13:20
Porównanie pewnie od czapy, ale jak ma się rozgrywka Legendary: A Marvel do Marvel: Champions? Da się więcej klimatu wyłowić, jest bardziej filmowo, czy dalej to sucha optymalizacyjna młócka?
Odpowiem tutaj - bo jak widzisz tak się złożyło, że o tej grze też chciałem coś napisać. I może ktoś mnie zaraz naprostuje, że się nie znam. A może nie.
Tak więc, IMO, gra Marvel Champions nie jest przesadnie klimatyczna i nigdy nie miała być. Sam fakt, że każda karta jest jednocześnie zasobem i aby coś zagrać to coś innego musisz poświęcić wpływa wbrew pozorom bardzo mocno. Ot, każda runda to kolejna łamigłówka logiczna jak najlepiej wykorzystać to, co właśnie wpadło na rękę i wcale nie cieszysz się jak Ci wejdzie dużo silnych kart na raz, bo w praktyce runda będzie daleka od optymanej - albo odrzucisz silne karty, albo zostawisz je na następną rundę, a każda zostawiona karta na ręce to w praktyce stracony zasób. Druga kwestia jest taka, że w L:M dążysz do zbudowania w każdej turze możliwie wielkiego ataku i możliwie wielkiego zakupu. Żadna dodatkowa filozofia. W MC jest dużo więcej kombinowania z dokładaniem i zdejmowaniem znaczników. Nie jest niczym niezwykłym jeśli w trakcie rozgrywki masz wyłożonych jednocześnie 20 kart, na większości z nich są znaczniki różnego rodzaju i później liczysz co wychodzi efektywnie. A jednak ta epickość czy filmowość jest bardziej widoczna w 'A teraz super wykorzystam karty i odpalę takie kombo, że wybiję połowę złoczyńców w mieście i zaatakuję bossa', niż 'A teraz super wykorzystam karty i odpalę takie kombo, że tutaj zdejmę dwa znaczniki, tutaj zdejmę kolejne dwa znaczniki dzięki czemu tutaj położę kartę dzięki której za dwie tury na innej karcie nie zostaną dodane dwa znaczniki'.
Przy czym to nie jest zarzut do gry. Bo po tym całym marudzeniu ktoś może źle odebrać moje zdanie o MC, a jakby nie patrzeć to jest gra w którą w tym roku gram najczęściej ze wszystkich i która raczej nie odda swojego prowadzenia w całym 2023 roku. Ale skoro pytasz o filmowość to nie, MC jest grą w budowanie optymalnego silniczka w swoim tabloo.