Obiecana relacja OKOlicznościowa:
OKO, czyli Ośrodek Kultury Ochoty. Grójecka 75. Charakterystyczny pałacyk, wchodzi się przez duże drzwi. Od razu wita mnie sympatyczny pan (który potem przejdzie się po sali i z zaciekawieniem popatrzy co tam się dzieje na naszych stołach). Po wejściu na piętro łatwo trafiam do planszówkowego królestwa. Sala jest duża, podłużna, po jednej stronie całe stosty rozkładanych krzeseł, potem fortepian (zamknięty na kłódkę, niestety

). Dalej wolna przestrzeń na której porozstawiano ławki i krzesła. Na samym końcu z kolei podest. Jako ciekawostka - lustra na dłuższej ścianie, tej naprzeciwko okien.
Ogólnie miejsce bardzo dobre do grania (brawo, Draco). Jedynym mankamentem może być ograniczona ilość stołów, choć jakoś sobie poradziliśmy.
Co do lokalizacji w Warszawie, to też nie jest źle. Dla mnie kilkaset metrów spracerkiem do Placu Zawiszy a potem to już tylko cztery przystanki tramwajem. Byleby nie padało tak jak ostatnio
Powrót również w porządku. Zwłaszcza w najbliżych kilku tygodniach, ponieważ dzięki remontowi Alei mam bezpośredni tramwaj do domu. Chociaż w ten piątek nie skorzystałem. Właściwie zostałem zawieziony pod sam blok samochodem. Wielkie dzięki, Don Simon
Zrobiło się malowniczo i opisowo... A tu pora napisać w co grałem. Jedziemy:
No thanks
Gdy Valmont zaproponował ten tytuł, nie odmówiłem. Chociaż może wypadało powiedzieć: No, thanks?

Grę już kiedyś pokazywał Ja_n. Bardzo prosta, bardzo szybka. Ot, sympatyczny przerywnik. Ponieważ partyjka trwa z 10 minut z powodzeniem można zagrać czekając na inne rozgrywki. Wygrał Valmont, zbierając nieskończone ilości tych małych, czerwonych i okrągłych sztonów (tak to się chyba zowie).
Louis XIV
Następnie, zgodnie z zapowiedzią, zagraliśmy z Wilkiem, Gorigonem i Browarionem. Louis XIV to w zasadzie wariacja na temat teritory control. Ogólnie gra całkiem ciekawa (choć na kolana nie poleciałem z zachwytu), chętnie jeszcze zagram. Ponieważ to dziecko Ruedigera Dorna, więc reguły mają trochę niuansów, które dobrze łapie się gdzieś w połowie gry. Dodatkowo mamy tu karty misji, dające różnorakie bonusy, gdy już się się je zagra na stół (karty, nie bonusy). W efekcie na pewno nie jest to gra, którą się dobrze czuje po pierwszej rundzie i na pewno nie jest to gra lekka. Swoją mózgożerność ma. Ma też pewną dozę niepewności, bo nie da się łatwo przewidzieć, co mogą zrobić inni. Udało mi się wygrać, dzięki podstawowej chyba zasadzie w tego typu grach - nie walcz za bardzo. Lepiej odpuścić mocno obleganą postać, jak nie ma się pewności, że się cokolwiek wygra i za zaoszczędzone zasoby zdobyć dwie inne postacie. Dużo punktów zarobiłem właśnie w ten sposób na herbach, które były trochę zaniedbywane przez innych. Właściwie myślałem, że wygra Gorigon - miał dużo skończonych misji (czyli wyłożone karty misji na stół) a każda taka karta to 5 pkt. Okazało się jednak, że moje herby (każdy wart 1 pkt), zdobyte w dużej mierze w ostaniej rundzie i przy punktowaniu (za przewagę w danym rodzaju herbów dostajemy dodatkowy herb) dały radę. Na końcu wyszło także szydło z worka i okazało się, że Browarion źle rozumiał działanie kart intryg. Karty takiej używamy przed punktowaniem danej postaci, żeby dołożyć na nią swoje znaczniki. Jest 12 takich kart, po jednej dla każdej postaci. Browarion niestety myślał, że kartę intryg można zagrać na każdej postaci, a nie tylko na tej, którą przedstawia karta. To zapewne trochę zaważyło na wyniku końcowym.
Pitchcar Mini
Jako doświadczony kierowca rajdowy (w zeszłym roku jechałem jeden wyścig) chętnie zgłosiłem się do kwalifikacji w tegorocznych mistrzostwach. Mimo ogólnego przerażenia przed wyścigiem, szło mi całkiem nieźle. Szybko i w miarę sprawnie pokonywałem kolejne odcinki trasy i w zasadzie skończyłem po 13 okrążeniach. W zasadzie. Bo jak skończyłem, to okazało się, że nie skończyłem. Po przejechaniu mety mój samochów odbił się od toru i wyleciał poza niego. A to oznacza, że wypadłem z toru i muszę powtórzyć ruch z ostatniego miejsca. Dla mnie dziwny przepis. Rozumiem, że jak się wyleci z toru w trasie, to trzeba powtórzyć ruch z ostatniego miejsca. Ale tu - przecież przejechałem metę i dalej nie musiałem jechać. W efekcie się tylko zdenerwowałem i przejeżdzałem metę jeszcze ze trzy razy, aż mi się udało. Koniec końców, nie zakwalifikowałem się do wyścigu, na co miałem dużą szansę. Skandal!
Za to zakwalifikowali się Wilk i Browarion, przez co ostatnia runda w Louisa XIV grana była z doskoku.
Caylus Magna Carta
W błyskawicznym tempie zebrała się ekipa do wyżej wymienionego tytułu w składzie Ola, Don Simon, Daniel i ja. Tym razem grałem z opowienimi ludźmi (a nie z takimi rzeźnikami jak Pancho, Valmont i Browarion

). Skutek był taki, że budynki powstawały jak grzyby po deszczu i nie było przesuwania burmistrza o 6 pól do tyłu

Było bardzo ciekawie. Dużo budynków, walka o surowce i budowanie zamku, niemrawe próby przekupywanie burmistrza (no tu mogło być ostrzej). Potem zaczęło się budowanie budynków mieszkalnych (co owocuje zmianami w dostępności surowców) a pod koniec - budynków prestiżowych. Pod koniec pojawił się też kościół, z którego udało mi się w ostatniej turze wrednie skorzystać i wykupić ostatni żeton zamku. Ogólnie chyba wszyscy się dobrze bawili. No i te kilka punktów dało mi wygraną. W każdym razie gra potwierdziła, że jest dobra.
Skończyliśmy rozgrywkę w CMC o idelanej porze, bo właśnie była 22.00 i trzeba było się zbierać. Już myślę o następnym spotkaniu
