20.09.2019 Piątek, wodzisławska Warka
O la boga przychodzę na nasze cotygodniowe spotkanie i jeszcze nie zdążyłem odwiesić kurtki na wieszak a tu Andrzej

wchodzi. Na miejscu czekał już Mirek. W trzech poczekaliśmy chwilę czy jeszcze ktoś (kto np nie zaznaczył, że będzie i uznał, że my wiemy, że on/ona wie, że czekamy) wpadnie, no i przyszła Magda. W czwórkę szybko ustaliliśmy, że zagramy w nowy nabytek Magdy "Wyprawa do El Dorado". Ja bardzo chciałem zagrać, Magda też, Mirek nieświadomy tego co go czeka też chciał, a Nowy nie oponował - zawsze to chyba dobrze zagrać w coś nowego nie? Po ułożeniu planszy i tłumaczeniu zasad wyścig przez dżunglę, wodę i pustynię ruszył. Andrzej i Mirek z przodu wyhamowali przy pierwszej przeszkodzie nie mogąc ustalić kto i czemu ma to usunąć dla reszty. Ja z Magdą za nimi czekaliśmy, żeby nie marnować kart czekaliśmy, aż ustalą. Jak już ustalili to już poszło z górki. Andrzej parł do przodu, Mirek jeszcze chwilę też, niemiecka maszyna napędzała się co raz bardziej, Magda po cichu wykupiła wszystkie kart Kapitanów, co miało się okazać zgubą dla niektórych Mirków. Andrej i Niemiec parli do przodu, ten pierwszy niby na szczęśliwym dociągu (albo słabym tasowaniu swojej talii) a drugi na dobrze poukładanej, długotrwałej i przemyślanej taktyce. Tymczasem Mirek dotarł do brzegu wody i okazało się, że nie będzie łatwo. Do przejście przez kafel z dwoma wiosłami, trzeba karty z dwoma wiosłami. Kart nie wolno łączyć w mocniejsze, ale dzielić na słabsze już tak - niby proste. No i Mirek stojąc nad tą wodą, nie mając w talii Kapitana z 3 wiosłami bodajże? się zaciął. Jedna tura "no nie mam jak przejść, muszę poczekać", druga tura "już mogę - Mirek nie wolno łączyć kart, aha to czekam". Trzecia tura "Jeszce nie mogę, ale się przygotuję", czwarta "ok idę - Nie wolno łączyć kart

". Jakoś w końcu mu się udało, "żodyn" nie wie jak, ale już niech idzie dalej pomyśleliśmy. Tymczasem z przodu konsekwentna w swym działaniu niemiecka machina "ańc, cfaj, ańc, cfaj" dogania Andrzeja. Na ostatniej prostej, gdzie problem z wiosłem dopadł również Andrzeja, Niemcy bez problemu robią desant i wskakują do tytułowego El Dorado odnosząc zwycięstwo we wspaniałym stylu, przy fanfarach pozostałych uczestników (choć może tylko ja je słyszałem). Andrzej drugi, Magda, która jeszcze blokowała naszego dzielnego wioślarza Mirka była trzecia i bezapelacyjny rozkminiacz Mirek IV był czwarty.
Gierka fajna, lekka z deckbuildingiem. Dobrze, że w klubie ktoś ma.
Następnie na stół trafił "51 Stan masterset". Tu odwrotnie Andrzej Mirek i Ja chcieliśmy, Magda nie oponowała. Po rozłożeniu i wybraniu frakcji, Andrzej coś tam wytłumaczył, prawie do końca dobrze i zaczęliśmy grać. Najpierw spokojnie pyk jeden punkt, pyk dwa. Wszystko fajnie do przodu, tylko kart jakoś mało (prawie do końca dobrze wytłumaczone). Andrzej dorwał dobrze punktujące karty i się zaczęło. Już nie był pyk jeden, pyk dwa, teraz było "dawaj mnie tam OSIEM do przodu" na turę minimum

. Takie dwie tury i Andrzej odskakuje od reszty, uruchamiając koniec gry. Dogrywamy do końca, nie ma cudów Andrzej wygrywa, Mirek IV tym razem drugi (gry bez wioseł mu lepiej idą najwyraźniej), Ja trzeci o 1 pkt przed Magdą.
Grę lubię i zastanawiam się na zakupem, żeby może wymienić w kolekcji za Osadników, którzy potrafią się ciągnąć w końcówce. Trzeba spróbować zagrać w Osadników albo 4 tury, albo jak 51 Stan masterset, że 25 pkt uruchamia koniec gry. Magda i Mirek zapowiedzieli, że spróbują.
Magda opuszcza spotkanie, my w trzech trochę pogadaliśmy. Andrzej uznał, że też się jednak zmywa, we dwóch z Mirkiem wyłożyliśmy "Na skrzydłach" (ostatnią grę ze składek klubowych, czy kiedyś do tego wrócimy?). Gra przebiegała płynnie przy rozmowach o wszystkim i o niczym. Niemieckie lasy, polany i jeziora vs jeszcze nie niemieckie lasy, polany i jeziora. Po czterech turach okazało się, że ptaki jednak wolą osiedlać się w niemieckich lasach, polanach i jeziorach. Niewielka moja wygrana nad Mirkiem, który był drugi

nie najgorzej.
Na koniec Mirek zaproponował jeszcze "Zombiaki". Gra karciana dla dwóch osób. Jedna strona gra zombie i za cel ma dotrzeć przez 5 przecznic do gracza ludzi, a ludzie żeby wygrać nie mogą do tego dopuścić. Ślepy los wybrał dla mnie zombie. Mirek zaczął się barykadować, rzucać granaty, strzelać do maszerującej w jego kierunku armii zombie. Ta konsekwentnie, powoli parła do przodu, odkładając poległych na discard - taki zbiorowy grób. Gdy do armii zombie dołączył Boss, który np mógł się nazywać Hans (nie musiał, ale mógł), koniec ludzkości stał się przesądzony. Zombie docierają do ostatniej osady ludzi i wygrywają grę. Mirek znowu drugi.
Tyle ze spotkania, grało się bardzo fajnie, do zobaczenia za tydzień.